Wanda Irena Karpińska – „Ty nie wiesz, jak wy wyglądacie…”
Wanda Irena Karpińska urodziła się w 1943 roku w Warszawie. Jej ojciec już wówczas nie żył: rozstrzelany został wraz ze swoim teściem, a jej dziadkiem Jerzym Stamirowskim w egzekucji na Pawiaku. W mieszkaniu na ul. Poznańskiej 11 Wanda mieszkała razem z babcią, matką Ireną Karpińską, siostrą matki Zofią (Zulą) Stamirowską i dwojgiem rodzeństwa: Pawłem i Hanią. W czasie powstania babcia opuściła Warszawę ze szpitalikiem, w którym się leczyła. Dwie dorosłe kobiety z trójką dzieci zostały zagnane do Pruszkowa. Następnie transport, w którym się znalazły, ruszył na południe. W Krakowie-Płaszowie udało im się uciec. Powojenne życie Wandy i jej rodzeństwa płynęło początkowo w Zabrzu, następnie w Krzeszowicach koło Krakowa i w Warszawie. Brat Paweł, absolwent AGH, osiadł na Dolnym Śląsku, gdzie założył rodzinę. Zmarł w 2015 roku. Wanda ukończyła psychologię na Uniwersytecie Jagiellońskim, pracowała w Centralnym Instytucie Ochrony Pracy i w poradniach psychologiczno-pedagogicznych.
Z mojego najwcześniejszego dzieciństwa pamiętam opowieści o „Pruszkowie”. Tak się mówiło o obozie, nazwa „Dulag” chyba wtedy nie była znana.
Było nas tam pięcioro: Mamusia i jej siostra – ciocia Zula, ja roczna, trzyletnia Hania i dziewięcioletni Pawełek. Mamusia miała mnie na ręku i czuła się bardzo odpowiedzialna za Pawła, a Hania była pod opieką Cioci.
Mamusia ze wstydem opowiadała, że kiedy się pakowały przed ewakuacją, Pawełek pozbierał jakieś klocki czy samochodziki, a ona nie pozwoliła mu ich zabrać, chcąc, żeby jej pomógł nieść ciepłe okrycia i pieluszki dla mnie.
Któregoś dnia, już było bardzo jesiennie i chłodno, załadowano nas w Pruszkowie do odkrytego wagonu i ruszył transport: powolny, z postojami, wielogodzinny. Ludzie się na mnie złościli, bo byłam poodparzana, dużo i głośno płakałam i nie dawałam się uciszyć. W jakimś momencie, gdy transport stał, na sąsiednim torze zatrzymał się inny pociąg. Jego pasażerowie zorientowali się, że obok stoi transport z Warszawy i do wagonu posypało się jedzenie, jakieś kanapki, które tamci wzięli na drogę. Mamusia z Ciocią nie umiały się na to rzucić, ale ktoś się zorientował: „Ludzie, tu są dzieci”, i ktoś się podzielił zdobyczą.
Po kolejnych godzinach, już rano, znowu był postój. Mamusia zorientowała się, że to przedmieścia Krakowa, chyba Płaszów.
Zawsze była energiczna, szybko się orientująca, czynna. I wtedy też się uaktywniła.
Wzdłuż wagonu chodził Niemiec i pilnował porządku. Zaczęła go ugadywać, że ma tu rodzinę, żeby nas wypuścił, że dzieci. Był nieugięty, ale jak się odwrócił i odszedł, skądś wyskoczył jakiś wyrostek, mocno niedorosły chłopak. „Szkopa będzie pani prosić?! Pani da dziecko!” I Mamusia mu mnie dała! Potem do końca życia nie mogła zrozumieć, jak to się stało, że zaufała. Chłopak mnie złapał i znikł. Pojawił się, kiedy strażnik znów się odwrócił i odszedł: „Drugie dziecko!”, wziął Hanię, potem po Pawła wrócił, potem po bagaże, potem: „Pani skacze”. Mamusia wypychała Ciocię, nie pozwolił: „Panine dzieci?” Ale wrócił po Zulę, Mamusia bodaj czekała na nią za rogiem. Zaprowadził je do skromnego, jednopokojowego mieszkanka, chyba w suterenie. Przy stole siedzieli Paweł z Hanią, każde z kubkiem mleka, a na dużym rodzinnym łóżku z odrzuconą pościelą leżałam ja, czysto przewinięta pierwszy raz od wielu miesięcy, spokojna.
Mamusia umiała powiedzieć, gdzie pracuje brat naszego Ojca, stryj Romek. Ten chłopiec go sprowadził i stryj zabrał nas do siebie. Zdaje się, że z Płaszowa na Dębniki szli przez cały czas piechotą, w każdym razie przechodzili przez jakiś targ. Tam przekupki wciskały a to Hani, a to Pawłowi jakieś owoce czy bułki. Mamusia się dziwiła: czemu? Stryj: „Bo jesteście z Warszawy” – „A skąd one wiedzą?” – „Ty nie wiesz, jak wy wyglądacie”…
